czwartek, 3 grudnia 2009

Mój debiut.


Mój debiut. Ładny, prawda?


środa, 18 listopada 2009

Capital ships raz jeszcze

Wielkie dzięki dla Maćka, który zwrócił moją uwagę na ten szczegół.

W dziale "Wiadomości z kraju i ze świata" w "Nowej Technice Wojskowej" 11/2009 (newsów nie czytam, dlatego sam nie zauważyłem) w tekście o Francuskiej Marynarce Wojennej pojawia się taki oto fragmencik:

[...] DCNS zawarł trzy umowy z DGA o łącznej wartości około 310 mln euro, dotyczące utrzymania w ruchu zasadniczych jednostek pływających Marine Nationale.

Te "jednostki pływające" to tak nie za bardzo, ale okręty zasadnicze? Muszę przyznać, że brzmi to sensownie i obiecująco, a także zgrabniej niż nieszczęsne okręty kapitalne, niby poprawne semantycznie, ale jednak stające ością w gardle mojej intuicji językowej. Myślę, że wykorzystam tę podpowiedź przy najbliższej okazji.

czwartek, 12 listopada 2009

Muszę się wyżalić

Czasami autor z premedytacją dobija swojego tłumacza.

Spróbujcie znaleźć, co znaczy akronim TBS w kontekście łączności między okrętami w konwoju. Mnie zajęło to ponad kwadrans.

sobota, 7 listopada 2009

A capital ship to po naszemu będzie...?

Ach, odwieczny problem. Najpierw, tak dla porządku, definicja:

The capital ships of a navy are its most important warships; the ones with the heaviest firepower and armor. A capital ship is generally a leading or a primary ship in a fleet.

Swego czasu były to pancerniki, później dołączyły do nich krążowniki liniowe, a w czasie II wojny światowej - także lotniskowce, które obecnie, po odejściu na emeryturę ostatnich pancerników, są jedynymi capital ships. Oczywiście pod warunkiem, że dane państwo w ogóle posiada lotniskowce. W Polskiej Marynarce Wojennej capital shipami (brrr...) w myśl powyższej definicji będą dwie fregaty typu Perry.

O ile więc w pewnych sytuacjach można przyjąć że capital ship jest tożsamy z okrętem liniowym i tak ów termin przekładać, o tyle w innych okolicznościach (czytaj: II wojna światowa) taka tożsamość nie występuje i trzeba szukać innych sposobów. Sam, przyznaję bez bicia, zdecydowałem się na "ostateczną ostateczność" i w moim przekładzie capital ship stał się okrętem kapitalnym. Że brzydko? Tak, zdaję sobie z tego sprawę. Że nikt tak nie mówi? To też prawda. Tłumacząc Morisona, zdecydowałem się w tym miejscu na opcję pod wieloma względami najgorszą. A jednak jestem gotów jej bronić, gdyż widzę jej zalety. A przede wszystkim jedną: podobnie jak termin angielski, polski okręt kapitalny jest uniwersalny, wszechogarniający. A w moim konkretnym przypadku była to sprawa kluczowa, gdyż szło o tłumaczenie zapisów traktatowych (względnie ich parafrazy), te zaś są równie uniwersalne, tam capital ship znaczy capital ship, a nie ship of the line. Sięgnąłem tu raczej po doświadczenia z tłumaczenia tekstów prawniczych, a nie literackich. Niezastąpionym środkiem ponownie okazały się tu przypisy.

W gruncie rzeczy nie lubię, gdy tłumacze bawią się w tworzenie języka, gdy nie jest to niezbędne. Szukanie drogi okrężnej, gdy można pójść na wprost, uważam za kpinę zarówno z autora, jak i z czytelnika; zdaję sobie jednak sprawę z tego, iż czasem nie ma innego wyjścia. No i naprawdę nie należy się bać przypisów, przypisy to przyjaciele tłumacza, mm'kay?

czwartek, 1 października 2009

Panie generale majorze, melduję wartę gotową...

Jednym z moich ulubionych stopni wojskowych jest major general, którą to rangę niezmiennie tłumaczę jako generał major.

W czym tkwi problem? W US Army, która tu posłuży nam za przykład, rang generalskich mamy cztery plus dwie specjalne:

-
Brigadier general
- Major general
- Lieutenant general
- General
- General of the Army
- General of the Armies

Dwie ostatnie to właśnie rangi specjalne, które na razie zostawimy na boku. Interesują nas pierwsze cztery. Ich oznaczeniem są kolejno: jedna, dwie, trzy i cztery gwiazdki. Pod tym względem analogiczne stopnie mamy także w Polsce. Są to: generał brygady (jedna), generał dywizji (dwie), generał broni (trzy) i generał "po prostu" (cztery).

No i pojawia się problem, który sprowadzić można do dwóch terminów: domestication i foreignization. W największym skrócie: czy modyfikujemy test w taki sposób, by czytelnik czuł się w nim swobodnie, widząc słowa, terminy, zwroty doskonale mu znane, czy też stawiamy na wyobcowanie tekstu i wyobcowanie czytelnika poprzez zachowanie "obcych" smaczków? Nie chcę się tu zagłębiać w teorię przekładu, chcę jedynie pokazać, gdzie leży pies pogrzebany.

Amerykańskie rangi generalskie (brytyjskie to temat na odrębny wpis, podobnie jak rangi w marynarce) można więc przekładać albo na zasadzie równorzędnych stopni polskich według liczby gwiazdek - major general stanie się wówczas generałem dywizji - albo mimo istnienia tychże odpowiedników zachować wersje obco brzmiące. Dlaczego stawiam na tę drugą opcję? Z jednej strony decydują względy estetyczne. Generał major po prostu lepiej mi brzmi niż generał dywizji i tyle; de gustibus... Z drugiej zaś strony wychodzę z założenia, iż Amerykanie nie bez powodu rozróżniają rangi generalskie dodaniem do nich odrębnych stopni (brigadier to również ranga), podobnie jak Polacy nie bez powodu rozróżniają je poprzez nazwy związków taktycznych.

Swoją drogą, specjalne rangi generalskie stwarzają niemały problem. Pierwsza to byłby chyba "generał armii", ale wtedy co z drugim? Przecież to też generał armii, tyle że pierwszy jest jakby "generałem jednej armii", drugi zaś - "generałem wielu armii". No i co z takim fantem zrobić? Ale to także temat na inną bajkę.

sobota, 26 września 2009

Czego można oczekiwać po czytelniku?

Ot, taki problem, z którym stykam się co chwilę w ostatnich dniach.

Weźmy na przykład zdanie, w którym autor - Dudley W. Knox konkretnie - wymienia ludzi wielce zasłużonych dla US Navy. Jesto to po prostu ciąg nazwisk - tylko nazwisk - podanych bez jakichkolwiek dodatkowych wyjaśnień. O ile przeciętny polski czytelnik może kojarzyć nazwisko Perry (Oliver Hazard, no nie?), o tyle fakt, że Perrych było kilku, odbiorcę w naszym kraju może przyprawić o ból głowy. A przecież obok nich pojawiają się jeszcze Truxton, Porter, Barry i paru innych. Należałoby więc zadać sobie pytanie: czy amerykański czytelnik jest w stanie tak po prostu z pamięci odtworzyć, kto, co, jak, gdzie i dlaczego?

Samuel Morison (bo to do jego książki napisał wstęp komodor Knox) tworzył "History of US Naval Operations..." nie tylko dla kolegów-historyków; książka ta miała trafić do rąk wszystkich Amerykanów zainteresowanych losami ojczystej floty w II wojnie światowej, a ci niekoniecznie muszą - choć oczywiście mogą - mieć świadomość, że admirał David Porter był bohaterem wojny secesyjnej.

A teraz ręka w górę, kto z polskich czytelników wie, kim był David Porter. Tak myślałem. Dlatego też do wyliczanki nazwisk dodałem od siebie obszerny przypis wyjaśniający pokrótce, who's who. Oczywiście należy do tego typu spraw podchodzić z umiarem, w przeciwnym razie może dojść do sytuacji, że przy każdej nazwie miasta będziemy stawiać przypis z lokalizacją i danymi demograficznymi, a do każdego nazwiska dodamy pięciolinijkowy biogram. Byłby to absurd, do tego oszustwo (nabijanie liczby znaków), a co najważniejsze - wątpliwa byłaby z tego korzyść dla osoby najważniejszej w tym całym interesie, czyli dla czytelnika.

Niemniej jednak, jestem zwolennikiem obecności tłumacza w literaturze faktu - obecności widocznej lub ukrytej. Ta pierwsza to oczywiście przypisy, ta druga zaś to delikatne, absolutnie kosmetyczne przerabianie tekstu w taki sposób, aby ułatwić czytelnikowi zrozumienie i przyswojenie sobie faktów. Bo przecież taki jest główny cel literatury faktu: zrelacjonowanie faktów. Za w pełni uzasadnione uznaję więc dodanie tu i ówdzie imienia, jeżeli pojawiło się samo nazwisko; nazwy stanu lub prowincji, w której znajduje się dana miejscowość; klasy okrętu, gdy autor ograniczył się do nazwy i/lub typu; i inne tego typu ingerencje. Powtórzę się: literatura faktu to nie powieść, podstawą tutaj jest wzbogacenie wiedzy czytelnika. Jeżeli wierny przekład utrudni ten proces, jest prawem - a czasem nawet i obowiązkiem - tłumacza przerobienie w ograniczonym stopniu tekstu (nie tylko pod względem językowym) tak, by stał się jasny dla odbiorcy w języku docelowym.

środa, 23 września 2009

Tabula rasa

Minął lipiec, minął sierpień, prawie minął wrzesień. Doszedłem do wniosku, że czas znowu tu wrócić i w pewnym sensie zacząć tego bloga od nowa po tych pierwszych, w pewnym sensie rozgrzewkowych, wpisach.

Chciałem, aby ten blog łączył w sobie trzy różne typy wpisów/notek/postów:

1. Ot, takie moje prywatne bazgrołki, raz na jakiś czas, dla odprężenia.
2. Przemyślenia i spostrzeżenia związane z pracą w/na Wikipedii, a zwłaszcza z przygotowaniami do Wikimanii 2010, która odbędzie się w Gdańsku.
3. Przemyślenia i spostrzeżenia odnośnie pracy tłumacza - zarówno jako memento dla autora tych słów, jak i (być może, kiedyś w przyszłości) skromny poradnik dla innych takich jak ja teraz tłumaczy, początkujących, ale wierzących we własne możliwości, tyle tylko że czasem pozbawionych cennych rad.

Z Bożą pomocą tym razem uda mi się dopiąć swego.