Pokazywanie postów oznaczonych etykietą translation. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą translation. Pokaż wszystkie posty

środa, 3 lutego 2010

Wpadki. Część 1.

Żeby nikt nie mógł powiedzieć, że tylko się nad sobą użalam, zaryzykuję delikatne pastwienie się nad starszymi i bardziej doświadczonymi Koleżankami i Kolegami po fachu. Zamierzam więc od czasu do czasu poświęcić kilka zdań ciekawszym i bardziej interesującym potknięciom, które uda mi się namierzyć.

Na początek jednak nie o wpadce nie pojedynczej, ale masowej, do tego strasznie irytującej. Otóż to, to, to i to - to nie są łodzie podwodne. To są okręty podwodne. Teoretycznie mówienie o tym powinno być wyważaniem otwartych drzwi, tłumaczeniem oczywistej oczywistości. Tymczasem nie jest. Potknęła się na tym nawet sama prof. Tabakowska, tłumaczka niewątpliwie pierwszorzędna. Wydawnictwo Znak ma zresztą z tym terminem nagminne problemy (podobnie jak Bellona).

Krakowianie wydają między innymi książki Aleksa Kershawa (nawiasem pisząc: polecam), najpierw Tak niewielu, teraz zaś Ucieczkę z głębin. Łatwo zgadnąć, że ta druga opowiada o okręcie podowodnym -- konkretnie o USS Tang -- i faktycznie w podtytule mamy: "Historia legendarnego okrętu podwodnego i jego walecznej załogi". A teraz obracamy książkę i zerkamy na ostatnią stronę okładki. Pierwsze zdanie: "Niezwykła opowieść o katastrofie najsłynniejszego amerykańskiego okrętu podwodnego [...]" - okej. Dalej: "[...] okręt podwodny amerykańskiej marynarki wojennej [...]" - okej. Ciąg dalszy tego zdania: "przeprowadził więcej ataków niż jakakolwiek inna aliancka łódź podwodna" - OJEJ!

Ach, jeszcze uwaga na przyszłość. Jeśli ktokolwiek z Czytelników tego bloga - obecnych czy przyszłych - kiedykolwiek przyłapie na błędzie mnie, piszcie. Z radością popastwię się sam nad sobą.

wtorek, 26 stycznia 2010

It's good to have friends, czyli dispersal raz jeszcze

Maciek H. już po raz drugi znalazł mi coś, co być może wybawiło mnie z przyszłych problemów, a już na pewno rozwiązało zagadkę. Mogę z dumą ogłosić, że wiem już, jak po polsku nazwać dispersal. Otóż, Panie i Panowie, dispersal to po polsku:

strefa rozśrodkowania.

Potwierdzenie tego znaleźć można tu i tu.

Maciek sugeruje, że nie brzmi to zbyt ładnie. Ale w gruncie rzeczy dlaczego nie? Nie jest to oczywiście jedno krótkie, zgrabne słowo, lecz taki już urok tłumaczenia z angielskiego na polski. Strefa (lub też rejon) rozśrodkowania ma za to w moich uszach przyjemny, profesjonalny wydźwięk.

poniedziałek, 25 stycznia 2010

Co to jest dispersal?

Na początek cytat:

"Ten wyraz oznacza barak na lotnisku, gdzie zbierają się piloci na służbę."

A więc można by tłumaczyć dispersal jako, dajmy na to, "barak pilotów", "posterunek pilotów". Ale gdyby to było takie proste, to przecież nie pisałbym o tym. Cytujemy dalej:

"Oznacza on [ten wyraz] również okolice tego baraku włącznie ze stanowiskami samolotów rozrzuconymi szeroko dla uniknięcia strat w wypadku ewentualnego bombardowania."

To stąd właśnie jego nazwa, od disperse - rozpraszać (się), rozbiec się, rozpierzchać się i tak dalej. No i jak to nazwać po polsku? Legendarny Arkady Fielder bez zbędnych skrupułów pisał "dispersal" (no... chyba pisał, ale tak mi się kołacze po głowie, że właśnie u niego po raz pierwszy, jeszcze brzdącem będąc, zetknąłem się z tym słowem). I w gruncie rzeczy sam też skłaniałbym się ku takiemu rozwiązaniu. Ale jak to zwykle bywa, mało które rozwiązanie jest uniwersalne. I to również nie jest. "Dispersal" może ujść tłumaczowi na sucho właśnie w takich specjalistycznych czy paraspecjalistycznych -- wspomnienia pilota, książka naukowa o wojnie w powietrzu.

Beletrystyka to zupełnie inna bajka. To oczywiście również zależy od jej charakteru -- weźmy choćby powieść napisaną w konwencji właśnie wspomnień pewnego lotnika. Ale jeśli nie mamy takich okoliczności łagodzących? Co wtedy? Przypis? A jeśli nie przypis, to jak to powiedzieć po polsku. Dalibóg, ja nie mam najbledszego pomysłu.

Cytaty pochodzą z książki "Niebo w ogniu" Bohdana Arcta.

sobota, 16 stycznia 2010

Pierwszy polski akcent u Morisona

W sumie trudno się dziwić, że w książce noszącej tytuł "Działania morskie Stanów Zjednoczonych w II wojnie światowej" nieszczególnie można się natknąć na Polaków. Skoro jednak ten konkretny tom nazywa się "Bitwa o Atlantyk", miałem wielką nadzieję, że - na użytek mojej "nacjonalistycznej" próżności - jakaś wzmianka o Polskiej Marynarce Wojennej się pojawi. No i doczekałem się, bo oto na stronie 178 mamy wzmiankę (w przypisie) o udziale naszego niszczyciela Garland w eskorcie konwoju PQ-16.

Wzmianka może niezbyt rzucająca się w oczy, ale: "Polish destroyer Garland", stoi jak byk. A od siebie dodałem drugi przypis, o tym, że Garland bynajmniej nie był tam na wakacjach. W drodze do Murmańska życie straciło 22 naszych marynarzy.

Oczywiście mogłem po prostu poszukać w indeksie nazw naszych okrętów, ale to byłoby zdecydowanie mniej zabawne. Jak otwieranie prezentów świątecznych na dzień przed wigilią.

niedziela, 3 stycznia 2010

Jak zrobić się w bambuko?

Najprostsza odpowiedź brzmi: nie prowadzić notatek, nie notować, jak się przetłumaczyło dany termin. Jeśli potem tenże znów się pojawi, trzeba będzie szperać po poprzednich rozdziałach (ewentualnie po słownikach, po internecie, po Wikipedii, zależnie od terminu). Nie jest to oczywiście żadna tragedia, nawet - wbrew pozorom - nie traci się na to szczególnie dużo czasu, ale jest cholernie upierdliwe.

Przez owo niedopatrzenie miałem zawrót głowy z terminami takimi jak:
- Sea Frontier
- General Board
- Statistical Section ("Statystyczna" czy "Statystyk")
no i stado cieśnin, przylądków i półwyspów.

środa, 18 listopada 2009

Capital ships raz jeszcze

Wielkie dzięki dla Maćka, który zwrócił moją uwagę na ten szczegół.

W dziale "Wiadomości z kraju i ze świata" w "Nowej Technice Wojskowej" 11/2009 (newsów nie czytam, dlatego sam nie zauważyłem) w tekście o Francuskiej Marynarce Wojennej pojawia się taki oto fragmencik:

[...] DCNS zawarł trzy umowy z DGA o łącznej wartości około 310 mln euro, dotyczące utrzymania w ruchu zasadniczych jednostek pływających Marine Nationale.

Te "jednostki pływające" to tak nie za bardzo, ale okręty zasadnicze? Muszę przyznać, że brzmi to sensownie i obiecująco, a także zgrabniej niż nieszczęsne okręty kapitalne, niby poprawne semantycznie, ale jednak stające ością w gardle mojej intuicji językowej. Myślę, że wykorzystam tę podpowiedź przy najbliższej okazji.

sobota, 7 listopada 2009

A capital ship to po naszemu będzie...?

Ach, odwieczny problem. Najpierw, tak dla porządku, definicja:

The capital ships of a navy are its most important warships; the ones with the heaviest firepower and armor. A capital ship is generally a leading or a primary ship in a fleet.

Swego czasu były to pancerniki, później dołączyły do nich krążowniki liniowe, a w czasie II wojny światowej - także lotniskowce, które obecnie, po odejściu na emeryturę ostatnich pancerników, są jedynymi capital ships. Oczywiście pod warunkiem, że dane państwo w ogóle posiada lotniskowce. W Polskiej Marynarce Wojennej capital shipami (brrr...) w myśl powyższej definicji będą dwie fregaty typu Perry.

O ile więc w pewnych sytuacjach można przyjąć że capital ship jest tożsamy z okrętem liniowym i tak ów termin przekładać, o tyle w innych okolicznościach (czytaj: II wojna światowa) taka tożsamość nie występuje i trzeba szukać innych sposobów. Sam, przyznaję bez bicia, zdecydowałem się na "ostateczną ostateczność" i w moim przekładzie capital ship stał się okrętem kapitalnym. Że brzydko? Tak, zdaję sobie z tego sprawę. Że nikt tak nie mówi? To też prawda. Tłumacząc Morisona, zdecydowałem się w tym miejscu na opcję pod wieloma względami najgorszą. A jednak jestem gotów jej bronić, gdyż widzę jej zalety. A przede wszystkim jedną: podobnie jak termin angielski, polski okręt kapitalny jest uniwersalny, wszechogarniający. A w moim konkretnym przypadku była to sprawa kluczowa, gdyż szło o tłumaczenie zapisów traktatowych (względnie ich parafrazy), te zaś są równie uniwersalne, tam capital ship znaczy capital ship, a nie ship of the line. Sięgnąłem tu raczej po doświadczenia z tłumaczenia tekstów prawniczych, a nie literackich. Niezastąpionym środkiem ponownie okazały się tu przypisy.

W gruncie rzeczy nie lubię, gdy tłumacze bawią się w tworzenie języka, gdy nie jest to niezbędne. Szukanie drogi okrężnej, gdy można pójść na wprost, uważam za kpinę zarówno z autora, jak i z czytelnika; zdaję sobie jednak sprawę z tego, iż czasem nie ma innego wyjścia. No i naprawdę nie należy się bać przypisów, przypisy to przyjaciele tłumacza, mm'kay?

czwartek, 1 października 2009

Panie generale majorze, melduję wartę gotową...

Jednym z moich ulubionych stopni wojskowych jest major general, którą to rangę niezmiennie tłumaczę jako generał major.

W czym tkwi problem? W US Army, która tu posłuży nam za przykład, rang generalskich mamy cztery plus dwie specjalne:

-
Brigadier general
- Major general
- Lieutenant general
- General
- General of the Army
- General of the Armies

Dwie ostatnie to właśnie rangi specjalne, które na razie zostawimy na boku. Interesują nas pierwsze cztery. Ich oznaczeniem są kolejno: jedna, dwie, trzy i cztery gwiazdki. Pod tym względem analogiczne stopnie mamy także w Polsce. Są to: generał brygady (jedna), generał dywizji (dwie), generał broni (trzy) i generał "po prostu" (cztery).

No i pojawia się problem, który sprowadzić można do dwóch terminów: domestication i foreignization. W największym skrócie: czy modyfikujemy test w taki sposób, by czytelnik czuł się w nim swobodnie, widząc słowa, terminy, zwroty doskonale mu znane, czy też stawiamy na wyobcowanie tekstu i wyobcowanie czytelnika poprzez zachowanie "obcych" smaczków? Nie chcę się tu zagłębiać w teorię przekładu, chcę jedynie pokazać, gdzie leży pies pogrzebany.

Amerykańskie rangi generalskie (brytyjskie to temat na odrębny wpis, podobnie jak rangi w marynarce) można więc przekładać albo na zasadzie równorzędnych stopni polskich według liczby gwiazdek - major general stanie się wówczas generałem dywizji - albo mimo istnienia tychże odpowiedników zachować wersje obco brzmiące. Dlaczego stawiam na tę drugą opcję? Z jednej strony decydują względy estetyczne. Generał major po prostu lepiej mi brzmi niż generał dywizji i tyle; de gustibus... Z drugiej zaś strony wychodzę z założenia, iż Amerykanie nie bez powodu rozróżniają rangi generalskie dodaniem do nich odrębnych stopni (brigadier to również ranga), podobnie jak Polacy nie bez powodu rozróżniają je poprzez nazwy związków taktycznych.

Swoją drogą, specjalne rangi generalskie stwarzają niemały problem. Pierwsza to byłby chyba "generał armii", ale wtedy co z drugim? Przecież to też generał armii, tyle że pierwszy jest jakby "generałem jednej armii", drugi zaś - "generałem wielu armii". No i co z takim fantem zrobić? Ale to także temat na inną bajkę.

sobota, 26 września 2009

Czego można oczekiwać po czytelniku?

Ot, taki problem, z którym stykam się co chwilę w ostatnich dniach.

Weźmy na przykład zdanie, w którym autor - Dudley W. Knox konkretnie - wymienia ludzi wielce zasłużonych dla US Navy. Jesto to po prostu ciąg nazwisk - tylko nazwisk - podanych bez jakichkolwiek dodatkowych wyjaśnień. O ile przeciętny polski czytelnik może kojarzyć nazwisko Perry (Oliver Hazard, no nie?), o tyle fakt, że Perrych było kilku, odbiorcę w naszym kraju może przyprawić o ból głowy. A przecież obok nich pojawiają się jeszcze Truxton, Porter, Barry i paru innych. Należałoby więc zadać sobie pytanie: czy amerykański czytelnik jest w stanie tak po prostu z pamięci odtworzyć, kto, co, jak, gdzie i dlaczego?

Samuel Morison (bo to do jego książki napisał wstęp komodor Knox) tworzył "History of US Naval Operations..." nie tylko dla kolegów-historyków; książka ta miała trafić do rąk wszystkich Amerykanów zainteresowanych losami ojczystej floty w II wojnie światowej, a ci niekoniecznie muszą - choć oczywiście mogą - mieć świadomość, że admirał David Porter był bohaterem wojny secesyjnej.

A teraz ręka w górę, kto z polskich czytelników wie, kim był David Porter. Tak myślałem. Dlatego też do wyliczanki nazwisk dodałem od siebie obszerny przypis wyjaśniający pokrótce, who's who. Oczywiście należy do tego typu spraw podchodzić z umiarem, w przeciwnym razie może dojść do sytuacji, że przy każdej nazwie miasta będziemy stawiać przypis z lokalizacją i danymi demograficznymi, a do każdego nazwiska dodamy pięciolinijkowy biogram. Byłby to absurd, do tego oszustwo (nabijanie liczby znaków), a co najważniejsze - wątpliwa byłaby z tego korzyść dla osoby najważniejszej w tym całym interesie, czyli dla czytelnika.

Niemniej jednak, jestem zwolennikiem obecności tłumacza w literaturze faktu - obecności widocznej lub ukrytej. Ta pierwsza to oczywiście przypisy, ta druga zaś to delikatne, absolutnie kosmetyczne przerabianie tekstu w taki sposób, aby ułatwić czytelnikowi zrozumienie i przyswojenie sobie faktów. Bo przecież taki jest główny cel literatury faktu: zrelacjonowanie faktów. Za w pełni uzasadnione uznaję więc dodanie tu i ówdzie imienia, jeżeli pojawiło się samo nazwisko; nazwy stanu lub prowincji, w której znajduje się dana miejscowość; klasy okrętu, gdy autor ograniczył się do nazwy i/lub typu; i inne tego typu ingerencje. Powtórzę się: literatura faktu to nie powieść, podstawą tutaj jest wzbogacenie wiedzy czytelnika. Jeżeli wierny przekład utrudni ten proces, jest prawem - a czasem nawet i obowiązkiem - tłumacza przerobienie w ograniczonym stopniu tekstu (nie tylko pod względem językowym) tak, by stał się jasny dla odbiorcy w języku docelowym.

niedziela, 14 czerwca 2009

A job well done

Hello again after a very long period of silence.

The reason for this is unrealted to Wikimania, I'm afraid. However, I did have other reasons - University exams (three this week) and my job to attend to.

One exam gone (and passed, hopefully), two to go, but that's not really important right now. The important part of it all is that I've just finished... (drum roll) ... translating my first book ever. Sorry, that I'm not revealing its title right now, but I'm not really sure if I can. Still, I promise to give a more detailed account, as it was really a unique experience.

Nothing on on Wikimania, unfortunately.